Rejs z Ensenady na Panamę, Marzec - Maj 2011

(tekst i zdjęcia nadesłał Michał Laster)

Nie taki diabeł straszny, a więc miły Tehuantepec i gościnny El Salvador

Chciałbym napisać "... w gardzieli bestii ...", albo "... w jamie smoka ...", ale okazało się, że Golfo de Tehuantepec nie zmaterializował nam sztormu. Dobrze! Chyba Montezuma się zlitował, pogadał z Neptunem, że nam już wystarczy, że po takiej utracie płynów to nie zdzierżylibyśmy sztormu i pogoda była spokojna. Wyszliśmy z Huatulco z Marina Chahue przed wieczorem i w porcie Salina Cruz, gdzie zaczyna się ekspozycja na ewentualny wiatr byliśmy nad ranem. Nie obyło się oczywiście bez urozmaicenia. Przeszliśmy przez trzy tropikalne intensywne ulewy. Widoczne na radarze, przychodzące jak burza ( ... no właśnie), walące po skórze jak batem i znikające równie szybko jak przyszły, nie zostawiły na nas suchej nitki. Dosłownie. Przewidzieć je można łatwo. Czarna chmura. Potem sprawdzanie radaru z nadzieją, że przejdzie bokiem. Potem Jacek mówi " ... pompa idzie ... ". Potem chłodno po gorącej spiekocie. Potem za zimno cholera. Co jest z tą pogodą? Nie ma tu jakiejś średniej? Albo za gorąco, albo za zimno? Co z tym Neptunem? Leje się również w kabinie. Ciekną dwa okna. Trzeba ratować komputery. W krótkim okienku pogodowym naprawiamy silikonem ciurkające wodą okno. A potem już ładna, wielkanocna pogoda ze zmiennymi wiatrami przez następne kilka dni. Nasza Wielkanoc była skromna, wspominalśmy nasze kochane rodziny i przyjaciół, piknik wielkanocny w Sanborn Park, ale jajek nie było. Poszły na straty w rygorystycznej selekcji jedzenia po incydentach żołądkowych jeszcze w Huatulco.


Przejechaliśmy więc przez Golfo de Tehuantepec bez najmniejszego problemu. Blisko Puerto Chiapas przeszedł, niezainteresowany statek marynarki Meksyku, potem za granicą z Gwatemalą, statek marynarki gwatemalskiej. W ostatnią noc pojawiła się w bliskości Niuni jakaś niezidentyfikowana jednostka pływająca. Jacek robi uniki, bo bestia na kursie, ale jednostka uparcie podąża za nami. Nagle oślepiające światła prosto na Niunię. What the ... ? No to do radia. Włączyliśmy VHF i poprosiliśmy o identyfikację. " ... Vessel flashing lights on sailing vessel Niunia. This is US sailing vessel Niunia. Please identify. What is your intention? Over. . " Okazało się, że to dzielna marynarka El Salvador na kutrze pościgowym, prawdopodobnie przewyższającym siłą ognia bezbronną Niunię, sprawdzająca z kim to ma do czynienia. Bardzo uprzejma radiowa wymiana informacji, w doskonałym angielskim, zakończona grzecznym " ... Sorry for disturbing - you and have a nice trip ...".

Rano, na piąty dzień, czekaliśmy u wejścia do laguny w Bahia de Jiquilisco w El Salvador, gdzie znajduje się Barillas Marina w prywatnym klubie i gdzie mieliśmy umówione spotkanie z pilotem na pandze, który miał nas przeprowadzić przez przejście pomiędzy łachami piasku, poprzez przybój do laguny. Po godzince dryfowania podjeżdża panga i zaczyna nas prowadzić. Droga najpierw wiedzie przez spiętrzające się na płytkim fale, które miotają niemiłosiernie Niunią, a potem przez spokojną lagunę wśród wiosek i mangrowców. Coś jak w Bocas del Toro. Postawiono nas na bojce (marina nie ma doków, tylko boje) i poproszono o czekanie na pangę z urzędnikami, którzy nas mieli przyjmować do El Salvador. Formalności odbyły się niezwykle sprawnie, krótko i grzecznie. Dano mi nawet do podpisu, do wiadomości pismo, które stwierdzało, że urzędnik państwowy nie ma prawa przyjąć żadnych gratyfikacji podczas wykonywania swoich obowiązków.
Jesteśmy na boji w Barillas Marina Club w Bahia de Jiquilisco, gdzie zamierzamy zostawić Niunię na kilka miesięcy, aby przeczekać okres huraganów w bezpiecznym miejscu. Miejsce jest przeurocze, około 10 mil od morza, w środku dżungli, z basenami, jacuzzi, restauracją, barem, palapami, jachtami na bojach, dokiem paliwowym, stocznią, domkami do wynajęcia, własnym lotniskiem. Siedzimy sobie pod palapami nad basenem w przyjemnej bryzie i nadrabiamy internetowe zaległości jedząc pupusas i popijając miejscowym piwkiem. Prześmieszne, biegające na dwóch tylnych nóżkach jaszczurki zapewniają rozrywkę. Są tu też podobno małpki, ale jeszcze nie widzieliśmy.

Następnych kilka dni zejdzie nam na drobnych naprawach i sprzątaniu łódki, zakupach w niedalekim mieście i przygotowaniach do powrotu do domu.

Przejechaliśmy na razie w sumie ponad 2700 mil morskich. Pozostało nam jeszcze do Bocas del Toro około 700 - 800 mil, zależnie od tego, co będziemy po drodze oglądać...


-------------------------------------

1 May 2011

Do Huatulco - Marina Chahue

Nasz następny odcinek drogi był z Acapulco do Huatulco. Wiatry jak zwykle termiczne, olbrzymie ilości żółwi morskich (musi jakieś plaże popularne dla żółwiowego seksu w pobliżu), odwiedziny delfinów w dzień i w nocy, ale prawdziwym przebojem tego rejsu była zemsta. Kto i na kim się mścił? Montezuma zemścił się najpierw na Jacku. Potem dotknęło Andrzeja. Tutaj Michał się złośliwie uśmiechał w zadufaniu dla własnej odporności żołądkowej. Ale już pod Huatulco i jego dotknęło. Teorii na przyczynę dolegliwości było wiele. Od skórek pomidorowych, do suchego deseru z gotowanych jabłek. Wszystkie jednak były mało prawdopodobne, a to co wszyscy zgodnie konsumowaliśmy była woda ze zbiorników łodziowych, delikatnie mówiąc, mało sanitarna. Natychmiast zostały przedsięwzięte rygorystyczne środki zaradcze. Profilaktycznie przeszliśmy na wodę gotowaną, a zbiornikom obiecano brutalne potraktowanie chlorem w Huatulco. Niech mają za taką zdradę. Co my im wreszcie zawiniliśmy? Ofiary zemsty przeszły na głodówkę, a później jedzenie kleików owsianych przegryzanych Pepto-Bismolem i Immodium. Wolno, ale pomogło. Obyło się bez doraźnej, profesjonalnej interwencji specjalistycznej.

Wyobrażałem sobie Huatulco jako głęboką prowincję w stanie Oaxaca, a tu się okazało, że oprócz szczególnie malowniczo położonych hoteli jest tu niezwykle czyste, przepiękne meksykańskie miasteczko z niezliczonymi sklepikami, restauracjami różnymi cenowo, ale bardzo czystymi, kolorowymi z uśmiechniętymi twarzami obsługi i dobrym jedzeniem. Zresztą uśmiechnięte, przychylne i miłe twarze widzi się wszędzie i to bez nagabywania o kupno towaru, czy wejście do restauracji. Naprawdę czarowne miejsce i zdecydowanie nasze ulubione w Meksyku. Niech się schowa Acapulco i cała reszta. Jezeli będziecie planowali wakacje na zachodnim wybrzeżu Meksyku, to serdecznie polecamy Huatulco.

Niestety musieliśmy się przygotowywać do dalszej drogi, a wiec do przejścia niesławnej zatoki Tehuantepec znanej z bardzo częstych sztormów, potrafiących zepchnąć statki 400 mil w głąb oceanu, a historii o podartch żaglach, połamanych masztach, a nawet zaginionych jachtach są setki. Siła wiatru 60 węzłów jest na porządku dziennym, ale największym problemem jest niezwykle częsta i stroma niebezpieczna fala. Przyczyną tego fenomenu pogodowego jest ukształtowanie terenu. Bardzo wąski pas lądu oddzielający Atlantyk od Pacyfiku, jest pozbawiony naturalnych zapór górskich i północny wiatr z Karaibów wpadając w gardziel Tehuantepec zostaje gwałtownie przyśpieszony i po drugiej stronie lądu wieje już ze znacznie spotęgowaną prędkością. Wśród amerykańskich żeglarzy nielubiany wiatr uzyskał nawet przydomek "Tehuantepecker". Znawcy językowi slangu amerykańskiego z pewnością wiedzą jak niekorzystny jest to przydomek. Istnieje kilka teorii przejścia zatoki, ale najbardziej pewna jest tak zwana metoda "jedną nogą na plaży". Wiatr jest od lądu, z północy, a więc jadąc bardzo blisko plaży unika się fali, która jest tu głównym problemem. Płynie się na głębokości 100 stóp, a w razie zmiany wiatru na północny, a więc zapowiedzi Tehuantepecker'a, zmienia się kurs na plażę i kontynuuje na 30 stopach, gdzie fala nie zdąży się jeszcze wybudować. Oczywiście dochodzi problem uważnej nawigacji, zwłaszcza w nocy, żeby nie skończyć na piasku, albo z linami rybackimi w śrubie... Prognozę mamy dobrą, czas w roku, kiedy Tehuantepecker wieje rzadziej nam sprzyja, a więc w drogę na południe. Nasza następna relacja będzie najpewniej już z innego kraju.


-------------------------------------

16 Kwiecień 2011

Acapulco - symbol splendoru z naszego dziecinstwa

16-go kwietnia około 10-tej rano Niunia wpłynęła do Acapulco. Odcinek z Marina Ixtapa do Acapulco to 116 mil, a więc połknęliśmy to w 21 godzin, glównie na silniku. Wiatr pomagał naszemu motorkowi przez większa część popołudnia, ale wieczorem zdecydował się uciszyć. Ma to oczywiście sens, bo w tym rejonie świata, o tej porze roku przeważają wiatry termiczne, co z reguły tlumaczy się na 10 - 15 wezlów wiatru z SSW. Płynęliśmy tym razem blisko brzegu, gdzie towarzyszyły nam liczne delfiny i stadka płaszczek.

Rano wchodziliśmy do Bahia de Acapulco i widok był istotnie urzekający. Jeden z najlepszych naturalnych portów swiata, słynna mekka turystyczna, już przez mile świeciła na nas z daleka. Płynęliśmy z północy, a więc najwygodniej było wejść przez wąską cieśninę, pomiędzy Isla Roqueta i lądem, zwaną Boca Chica. Wielomilionowe, usytuowane jak jaskółcze gniazda domy na skałach potwierdzały splendor i sławe miejsca. W dzieciństwie Acapulco zawsze kojarzyło nam się z czymś niedoścignionym i przeznaczonym tylko dla bogatych tego świata. Ach!
I wtedy podpłynęliśmy bliżej. Wielomilionowe wille ciągle przyciagały oczy, ale były też widoczne na skałach niedokończone budowy, zapuszczone domy... Hm. Tu też doszedł światowy kryzys. Nie jesteśmy równiez pewni, czy wybralibyśmy wakacje w hotelu na plaży w Acapulco w środku dużego, huczącego miasta, pełnego spalin i klaksonów. Zbyt duża już jest konkurencja na świecie.

Zacumowaliśmy w Club de Yates de Acapulco. Kierownictwo wycieczki ciągle ma czkawkę na myśl o cenie, ale chciało się potwierdzić symbolikę splendoru to się ma. Klub, rzeczywiście niczego sobie, z basenami, restauracjami, rzeczywiście eleganckimi łazienkami, wielomilionowymi jachtami, ale internet działa-nie działa, jak wszędzie w Meksyku. No i brak nam Ricardo. Stać by ich było na dziesięć krokodyli.

Wieczorem wybraliśmy się zobaczyć skoki do wody na słynnej Quebrada w Acapulco. Widzów co niemiara, ale wyraźnie daje się zauważyć brak obcych turystów. W całym tłumie było tylko kilkunastu gringos. Dwóch nawet wlazło na pomniejszą skałke i skoczyło do wody z małej wysokości. Wyraźnie było widac jak trzęsły im się nogi. O 7:30 przyszli młodzi, wysportowani miejscowi chłopcy i ku uciesze gawiedzi wdrapywali się na urwistą skałe, skąd z róznych wysokości skakali do wody z saltem, lub bez. Gwiazdą wieczoru był najbardziej doświadczony, który skoczył ze szczytu skały. I to, Prosze Państwa, by było na tyle. Wszyscy się rozeszli, a mało kto z widzów kupił koszulki z autografami bohaterów widowiska. My kupiliśmy za to w pobliskiej restauracji tacos al pastor po 25 pesos (trochę ponad 2 dolary) za porcje i pośpieszyliśmy zanurzyć spocone ciała w klubowym basenie. Gorąco daje się nam we znaki. Wachty już tylko w szortach, a t-shirt "optional". W marinie do doszły nawet komary, które w nocy, wraz z gorącem, wyganiają nas do kokpitu na miłą nocną bryze.

Na oceanie nie będzie komarów. Jutro wyruszamy do Huatulco, aby zmierzyć się z niesławnym Tehuantepec. Ale o tym pózniej...


-------------------------------------

14 Kwiecień 2011

Z Puerto Vallarta do Zihuatenejo

Z eleganckiego Paradise Village w Nueva Vallarta wypłynęliśmy około 12:30 8 kwietnia. Pod wieczór zauważyliśmy płetwę, jakby rekina, równo tnącą powierzchnię wody. Płetwa zaczęła krążyć wokół jachtu, aż wreszcie podpłynęłą blisko i przepłynęłą pod jachtem. Okazało się, że nie rekin, ale jego bliska krewna, manta ray. Olbrzymia, majestatyczna, około 2metrowa. Piękne zwierzę! Pożegnały nas również liczne wieloryby, jeszce kilka bliżej nieokreślonych płetw i żółwie morskie przyglądające się nam z ciekawością. I tak pożegnaliśmy Bahia de Banderas.

Nad ranem przepłynął w odwrotnym do nas kierunku statek meksykańskiej marynarki, ale nie zwrócił na nas większej uwagi. No cóż. Widocznie nie byliśmy godni uwagi.

Wczesnym popołudniem zaczęło wiać. Z dobrego kierunku, co nas niezmiernie ucieszyło, bo chciwie widzieliśmy oszczędności na paliwie. Neptun w swej szczodrobliwości zaczął jednak dodawać nam coraz więcej wiatru. No i dodał jeszcze coraz większą falę. I coraz większą. I coraz większą. Przed północą wialo już około 35 węzłów, a fala stała się nieprzyzwoicie wysoka, częsta i stroma. Co najmniej 20 stóp. Co chwilę refowaliśmy foka, a o grocie to już zapomnieliśmy wieczorem. Fala była niekomfortowo wielka i każda starała się przekręcić łódke w swojej osi. Sterowanie musiało być precyzyjne i egzekwowane w skupieniu. Niewątpliwie męczące. Rozważaliśmy wejście do Manzanillo, ale przy takiej fali i w nocy mniej ryzykowne wydało się kontynuowanie rejsu do Zihuatanejo. Zbliżyliśmy się do brzegu, aby nie być wyeksponowanym na silny wiatr i falę. To samo zrobil olbrzymi kontenerowiec, a więc nie tylko nam się to dało we znaki. Na szczęście nad ranem wiatr zelżał, a za kilka godzin fala już była całkiem znośna i uśmiechy powróciły na usta załogi. Nie był to może pełny sztorm, ale podobno w gwarze starych szyprów bałtyckich klasyfikuje się to to jako tzw. piździel. Wieczorem była juz w miare płaska woda i odsypialiśmy męczącą noc. Baraszkujące delfiny i morskie żółwie uprzyjemniały nam podróż, a jedynym, łatwym już wyzwaniem były liczne statki.

Na następny dzień pod wieczór zakotwiczyliśmy w pieknej zatoczce z dziennym ośrodkiem wypoczynkoym na Isla Grande niedaleko Ixtapa. Rano popłynęliśmy do Zihuantanejo, w którym, jak się okazało nie ma mariny i trzeba było się wrócić do marina Ixtapa. Znaleźliśmy sprytnie wejście do portu i wchodzimy niefrasobliwie w główki portu. Znikąd pojawia się przed nami panga z dwoma osobnikami na pokładzie, którzy wymachuja (na powitanie?) rękoma. My, będąc grzeczni, odpowiadamy równie miłymi gestami. Ich gesty jakkolwiek stają się coraz bardziej gwałtowne i słyszymy gromkie "no pase". Znaczy nie chcą, żebyśmy przepłynęli. Może jednak niezbyt gościnni. Okazuje się, że trwa pogłębianie wejścia do mariny i przepuszczą nas dopiero o 7 wieczorem. A więc zwrot i do plaży, gdzie zakotwiczyliśmy na kilka godzin. Później zakotwiczył koło nas jacht Patience z trzema młodymi, przystojnymi ludźmi z Santa Cruz w drodze do Costa Rica. Zaprosiliśmy ich na drinka, a ci, jak przystało na młodzianów z Santa Cruz, przypłynęli do nas na deskach surfingowych. Być może spotkamy się z nimi w Huatulco przed przejściem niesławnego Tehuantepec znanego z wiatrów o sile do 60 węzłów.

Marina w Ixtapa jest piękna, otoczona licznymi palmami i nie mniej licznymi hotelami. Jest gorąco. Wachty nocne w ostatnie dni odbywały sie w szortach i podkoszulkach, a w dzień trudno wytrzymać. Mamy Gatorade w proszku, zalewanym wodą ze zbiorników i woda idzie jak woda. Hmm. Co ja piszę? Chcieliśmy wyczyścić tu dno łódki, ale poznaliśmy w marinie Roberto i ochota nam przeszła.

Roberto, to miejscowy krokodyl (podobno jeden z wielu!), który ma około 3 metrów i podobno może użreć. Na całej marinie jest pełno znaków przestrzegających amatorów kąpieli. Peligroso, mówią miejscowi. Andrzej jednak bohatersko dotknął Roberto ogona i na szczęście nie został pożarty. A już układałem w myślach emaile z zawiadomieniem rodziny i bliskich.

Dzisiaj wybraliśmy się do Zihuantenejo. Śliczne małe miasteczko, troche turystyczne, ale ciągle piękne. Zjedliśmy tam w restauracji smaczną rybę, której nazwy nie pomnę. Robiliśmy zdjęcia i wogóle zachowywaliśmy się turystycznie. Dowodem na to są liczne propozycje kupna i wycieczek, którymi byliśmy szczodrze obdarowywani.

Postoimy sobie tu jeszcze jeden dzień, coś jak zawsze ponaprawiamy i następny skok to słynne Acapulco.
A więc Panie i Panowie, do zobaczenia w Acapulco! Chyba skoczymy z tej słynnej skały do wody!


-------------------------------------

4 Kwiecień 2011

Paradise w Puerto Vallarta, czyli Paradise Village Resort and Marina

Dopłynęliśmy do Puerto Vallarta. W porównaniu do przejścia Baja ten trzydniowy przeskok był łatwy i można było nawet postawić kubek z poranną kawą na stole w kokpicie. Jedyne trudności to ciągły brak autopilota, hordy statków pasażerskich i zepsuta toaleta. No, może nie hordy, ale co najmniej 5 świecących jak choinki na Boże Narodzenia pływających miast. Przepływał nawet nasz stary znajomy z Baja - Norwegian Star. Stary znajomy, bo w drodze do Cabo wywołaliśmy go na radiu prosząc o aktualną prognozę pogody. Porozumiewaliśmy się wcześniej również z drobnicowcem Shulte w tej samej sprawie. Po krótkiej rozmowie zapytałem skąd ma akcent. Byl jakiś jakby skandynawski, ale okazało się, że oficerem na deku był prawie nasz ziomek, Czech. Reszta rozmowy była już po polsku, bo nasz Czech studiował na Wyższej Szkole Morskiej w Szczecinie mówił świetnie po polsku. Jechał sobie tym statkiem z Isla Cedros do Panamy.

Ale z powrotem do tematu Cabo - Puerto Vallarta. No więc, jak pisałem, łatwo, 2/3 drogi na silniczku, wymyślanie co by sobie tu zjeść i co by zrobić, żeby dłużej pospać. Zwierzęta morskie? Też były. Stoję sobie przy sterze na wachcie w nocy, a tu jakieś szelesty, jakby stada sardynek wyskakiwały z wody. Świecę latarką i nic nie widzę. Chyba duchy. Człowiek na jachcie jest bliżej duchów niż gdziekolwiek indziej. Rano duchy zmaterializowały się w postaci co najmniej sześciu kalmarów na pokładzie. Po zapachu wyraźnie dało się stwierdzić, że na CPR już za późno. Już prawie w Bahia de Banderas (w niej to właśnie Puerto Vallarta) minęła nas para wielorybów, która jednak nie wyraziła żadnego nami zainteresowania. Zawód, bo chętnie byśmy pogawędzili. Swoje dowcipy już znamy na pamięć.

Zrobiliśmy 304 mile morskie w niecałe trzy dni. Przy okazji nawigacji, na szczęście bezboleśnie, okazało się, że mapy w Centralnej Ameryce są przesunięte o około jednej mili od GPS-owej rzeczywistości. Dopłynęliśmy do mariny po lądzie. Deja vu z Polinezji Francuskiej.
Zatrzymaliśmy się w eleganckim Paradise Village Resort, którego marina nawet nie jest taka droga. A możemy używać wszystkich przywilejów gości hotelowych. Poprawka - nie dają nam ręczników na plażę. Zresztą nie plaża nam w głowie. Naprawa ubikacji wysunęła się na czołowe miejsce w zajęciach dziennych. Obudowa pompy pękła i trzeba ją było zalaminować.

Teraz czekamy na naszego trzeciego członka załogi, znanego wszystkim z Pacific Cup, Andrzeja Wilczyńskiego z Montrealu, który ma przylecieć we wtorek. I nie tylko przylecieć. Ma przywieźć ze sobą pasek napędowy do autopilota, który wymieni naszego schorowanego, ponaciąganego, prawie zerwanego emeryta. Nawet jak nie dostanie i nie przywiezie, to i tak w trójkę będzie nam łatwiej sterować, o ile Jacek z premedytacją nie złamie sobie ręki. Wczoraj wieczorem próbował, ale mu się nie udało. Zdarł sobie tylko skórę na ręce i potłukł kolano. Udało mu się stąpnąć w mokrą przestrzeń pomiędzy dokiem, a murem mariny. Chlupnęło nieźle, ale żyje. Jakby cały wpadł, to moglibyśmy zapłacić mandat za karmienie krokodyli, a tego tu nie wolno!


-------------------------------------

27 Marzec 2011

Niunia w Cabo San Lucas

Dzisiaj, 27 marca, po 6 dniach nieprzerwanej żeglugi Niunia wpłynęła do Cabo San Lucas.

Wypłynęliśmy z Ensenada 21-go okolo 2-giej po południu.

Pogoda akurat zmieniała się po przejściu frontu i spodziewaliśmy się "prawidłowych" północnych wiatrów. Słusznie się spodziewaliśmy, ale odchodzący sytem spowodował bardzo nieówną falę i nasze pierwsze dni na morzu były dla Niuni dzikim, nieskoordynowanym tańcem, a dla nas mało komfortowe. Pomagał nam znacznie nasz ważny członek załogi, dzielny autopilot. Wiatry były, tak jak chcieliśmy, północne, czasami troche za silne, ale pozwoliły nam one na nieustanną żegluge, bez włączania silnika. Większość czasu pływaliśmy na zrefowanych żaglach.

Na szczęście nie chorujemy na oceanie, ale wspomniany już uprzednio dzielny członek załogi, wierny dotychczas autopilot odmówił nam służby, tłumacząc to zużyciem witalnych trybików, ale my i tak wiemy, ze to choroba morska. Jechaliśmy więc sterując ręcznie przez całą drugą połowe półwyspu Baja. Tak między nami, to dwugodzinne wachty nie pozwalaja się wyspać. Spaliśmy około trzech godzin dziennie i zmęczenie dało sie nam we znaki. Duża fala nie pomagała. Trudno jest pracować na jachcie rzucanym jak piłeczka we wszystkie strony.

Zrobiliśmy więc 720 mil morskich (w sumie 1203 z San Francisco) w niespełna sześć dni, co daje przeciętną prędkość ponad 5 węzłów i dzienne przebiegi ponad 120 mil morskich. Nieźle jak na małą Niunię, co?

Delegacja powitalna na wodach południowej Baja była iście imponująca. W przeddzień wejścia do Cabo, gdzieś na wysokości Bahia Magdalena pokiwał do nas płetwą nurse shark, a w okolicy Cabo False dwa humback'i zdecydowały się na nieprzyzwoite amory dając cały pokaz skoków i wyskoków. Mimo, że jesteśmy moralnie konserwatywni, to w tym wypadku nie nie mieliśmy nic przeciwko podglądaniu wielorybich sprośności.

Stoimy w Marina Igy w środku miasta i myślimy o nadchodzącej nocy wypoczynku po ciężkim rejsie w takt głośnej muzyki z kilku najbliższych wrzeszczących klubów pełnych młodych gringos. Ciekawe czy i kiedy przestaną czynnie wypoczywać i pójdą flosować zęby.



-------------------------------------

20 Marzec 2011

Aktualności z Ensenady.

Przez kilka dni był zamknięty port w Ensenada ze względu na silny wiatr i dużą fale. W związku z tym nie dostawaliśmy pozwolenia na wyjście. W sobote nam je dali (mimo, że port ciągle zamkniety) i bedziemy najprawdopodobniej wypływać w poniedziałek późnym rankiem. Wiatr ma się powoli odkręcić z południowego na północny.

Planujemy płynąć wzdłuż Baja California i w zależności od wiatru, a więc ilości spalonego paliwa, będziemy wchodzić po drodze po paliwo. Jeżeli będziemy mieli dobre warunki i nie będziemy potrzebowali paliwa, to następny przystanek w Cabo San Lucas. Powinniśmy się więc zgłosić za około tygodnia, albo później.

Obok nas do wypłynięcia na Markizy przygotowuje się Michał Bogusławski z Toronto. Prawdopodobnie też będą wypływać w poniedziek po południu. W tym samym dniu, najpierw na południe do Puerto Vallarta, a potem na Markizy płynąć bedzie jacht australijski z czterema Aussie's na pokładzie.

W Ensenada jest zimno, ale to nic w porównaniu do Waszej pogody. Marzymy już o spaniu bez śpiworów. Wszystkie miejscowe tanie restauracje z pollo, taco pescado, taco asada, włącznie ze stoiskami na ulicy zostały prawidłowo wypróbowane bez skutków ubocznych. Miejscowa atrakcja turystyczna zwana La Bufadora została prawidłowo zaliczona.

Jest to "gejzer" wytwarzany przez falę. Na Hawajach takie atrakcje zwą się dźwięcznie blowhole. Taka mala Niagarka, tylko do góry. Spodobal się nam też miejscowy warzywniak zwany, w wolnym tłumaczeniu załogi Niuni, "Warzywniak Pana... ... A co tam będę tłumaczyl. Załączę zdjęcie.




-------------------------------------

11 Marzec 2011

Przygotowania do rejsu.

Jak większość z Was wie jestem w Ensenada w Meksyku i przygotowuję się do wypłynięcia w kierunku Panamy. Przyleciałem do San Diego wczoraj wieczorem i doczłapałem się do Ensenady kilkoma środkami komunikacji. Naprzeciwko mojego doku stoi jacht Michała Bogusławskiego, który z kolei przygotowuje się do rejsu na południowy Pacyfik. Byliśmy wieczorem całą grupa z jachtu Michała i przemiłą parą miejscowych Polaków w restauracji Guadalajara na wspaniałej kozinie i baraninie (potrawa nazywa się Birria De Res).

Nad ranem, około piątej obudził mnie Michał z wiadmością o tragicznym trzęsieniu ziemi w Japonii i możliwości tsunami na całym zachodnim wybrzeżu Ameryki. Trzeba podjąć decyzję, czy przeczekać w marinie, czy wyjść w morze, gdzie przy dużej sejsmicznej fali byłoby bezpieczniej. A tu internet wolny i wyłączający się co chwilę. Aj! Nie bardzo byłem nastawiony na podejmowanie jakiejkolwiek decyzji, kedy miałem sobie spokojnie zmieniać olej i kupować jedzenie na rejs wzdłuż Baja... Michał wypłynał około 6 rano, a ja czekałem na wiadomości z Hawaji. Wkrótce po nim wyszły jeszcze trzy duże motorowe jachty i ponad 70-stopowy super-jacht żaglowy. Potem się okazalo, że Hawaje miały maksymalnie 7 stóp rożnicy poziomów, a ewakuacje czy poważne ostrzeżenia w Stanach ograniczyły się do wybrzeża na północ od Point Conception. Wiadomości z San Diego nie krzyczały w panice, a wiec postanowiłem zostać. Włożyłem snorkel do kieszeni i przypominałem sobie w myślach ruchy krytej żabki. Oczekiwałem na najgorsze z kubkiem kawy w ręce. Z tych nerwów zapomniałem dodać śmietanki.

Dopiero około 10-tej dalo się słyszeć chrzęst małży na palach, miażdżonych uchwytami doku gwałtownie opadającego w dół. Mała, płytka zatoczka przy wejściu do mariny prawie sę opróżniła. Potem poziom wody, trochę wolniej, ale również gwałtownie podniósł się do góry i tak jeszcze kilka razy, ale coraz mniej... Ktoś zmierzył różnicę poziomów i wyszło okolo 75 cali!

Mogę chyba teraz odłożyć ten snorkel i zapomnieć o krytej żabce... Nikt nie ucierpial oprócz kilku przypadków stresu, ale od tego jest w tutejszych aptekach tani Prozac.

Wracam więc do przygotowań i czekam na dojazd Jacka Kiluka z Toronto, który ma tu być w poniedziałek po południu.

Dzięki naszym kochanym webmasterom bede się odzywał do Was od czasu do czasu z portów.




Michał