Pacific Cup 2008 - Relacje z powrotu do SF Bay

10 Sierpień 2008

S/Y Pacific High gotowy do powrotu

Michał Laster z Kaneohe Yacht Club na Hawajach:

Po prawie dwutygodniowym lizaniu ran s/y Pacific High jest przygotowany do drogi powrotnej do San Francisco.
Jedną z najważniejszych napraw była reperacja i wzmocnienie systemu sterowniczego. Luzy na sterze spowodowane podniesieniem "stuffing box" i wyrwania śrub go mocujących zostały naprawione dzięki wydatnej pomocy miejscowego guru jachtowego, Herba Fullera.

Zgięty i częściowo złamany bom został wymieniony na nowy, przysłany przez Catalina Yachts z Florydy. Spędziliśmy nad nim prawie dwa dni zmieniąjac okucia.
Alternator i starter został przebudowany przez miejscowy warsztat elektryczny, a akumulatory wymienione na nowe.
Żagle regatowe zostały wymienione na starsze, rejsowe, które wysłaliśmy kontenerem do Kaneohe jeszcze przed regatami.
Wymieniliśmy również spalony termostat lodówki, która już działa i natychmiast została wypełniona po brzegi.
W lokalnym sklepie zaopatrującym rybaków, zakupiliśmy też odpowiedni sprzęt do łapania ryb jak mahi-mahi czy ahi. Już nam się śni sashimi.

Planujemy wypłynięcie z Kaneohe Bay w niedzielę i skierowanie się na północ, może nawet do 40-go równoleżnika, gdzie zmienimy kurs na San Francisco. Plan ten może się zmienić w czasie rejsu, jako że Pan Wyż Pacyfiku jest kapryśny i często, bestia, zmienia pozycję. Jest w tej chwili dość nisko i jeżeli taka sytuacja się utrzyma, to skręcimy na San Francisco trochę szybciej.
Tak jak w czasie regat można obserwować nasz progres na stronie Flagship i jedyna rożnica będzie wybranie opcji "Pacific Cup Return". Oczywiście bedę się starał pisać jak najczęstsze relacje z drogi, które dzięki Aldonie i Witkowi Woronieckim pojawiają się na naszej stronie.

Marek Bezek i Jurek Kutalowski polecieli już do Toronto, co uszczupliło załogę do czterech ludzi. System wacht będzie nieco zmodyfikowny i będziemy się zmieniać co 4 godziny w systemie kroczącym. Będzie więcej pracy, ale równocześnie liczymy na to, że część podróży przez obszary z mniejszym wiatrem będziemy płynąć na silniku i na autopilocie, co być może pozwoli nam odetchnąć.

Wszystko to, to plany, a ocean może je zmienić w ciągu kilku godzin.
Na wszelki wypadek, jak w stronę z San Francisco na Hawaje, wypijemy po wypłynięciu toast do Neptuna i wylejemy jeden kieliszek do wody dla władcy mórz.

19 Sierpień 2008

Big wave

Pod wieczór wiatr się zaczął ustalać tak, że możemy już iść bezpośrednim kursem na San Francisco nie zdobywając wysokości. W istocie, gdybyśmy szli wyżej, to moglibyśmy wejść w strefę wiatrów powyżej 35 węzłów, co mogłoby się odbić negatywnie na sprzęcie. Wieczór był przyjemny oprócz incydentu zamachu kapitana na załogę, gdzie kapitan wyrzucając pustą puszkę po chili nie trafił w przestrzeń zawietrzną, ale w głowę nic nie winnego, Michała. Twierdzi, że nieumyślnie, ale kto to wie...

Pojawiła się też fala. Idziemy baksztagiem. Wczesna noc. Na wachcie Andrzeje. Jacek i Michał śpią przed swoją wachtą. Jacek śpi w głównej kabinie przy stole, Michał w rufowej, obydwaj po prawej burcie, zgodnie z przechyłem.
Nagle huk i wstrząs taki, że wszystko w rufowej kabinie zaczęło fruwać. Dosłownie. Widziałem nad głową przelatujące latarki, które zapalily się w locie (sic!), gitara leżąca koło mnie na łóżku nakryła mnie lubieżnie, cała zawartość kabiny została dokładnie zmieszana. Pamiętam, że z ulgą stwierdziłem, że stoimy dnem w dół, a masztem do góry, co jest na jachcie preferowaną pozycją.
Potem szukanie butow i kamizelki i dalej do kokpitu sprawdzić co się święci. W kokpicie sodoma i gomora. Ociekajacy strumieniami wody Kapitan Andrzej przy sterze po kolana w wodzie jeszcze w stanie, delikatnie mówiąc, poważnego zaskoczenia. Andrzej na stand-by komentuje: "ale nam dowalilo", potem: "czy pływamy w kabinie?" Rozbudzony już Jacek: "Takich to mialem kilka, raz to mnie wypłukało z kokpitu". Wiatru nie było za wiele, może około 20 węzłów, ale fale jakieś nieregularne, rozbiegane i częste. Chłopcy komentowali, że nagle z lewej burty zobaczyli czarną ścianę i nawet nie zdazyli się przestraszyć, jak walnęła na nich tona wody.
Zapaliliśmy swiatło na deku, sprawdzili czy wszystko w porządku, na wszelki wypadek zrefowali lekko foka, zostawili grota tak jak był na drugim refie i pojechali dalej. Dobrze, że wszyscy na wachcie byli w kamizelkach i wpięci. Te niewygodne chomąta jednak się przydają.
Aby ukoić potargane nerwy zrobiliśmy sobie na śniadanie kiełbaski na gorąco z musztardą chrzanowa.

Dzisiaj wieje do 20 węzłów, świeci słoneczko, fale są bardziej regularne i WIDOCZNE i sytuacja się unormowała.
Do San Francisco pozostało nam około 990 mil i czas na spóźnione "half way party". Jest nadzieja na piwo w żołądku zamiast wody morskiej za kołnierzem.



Michał

11 Sierpień 2008

Prysznic i sauna

Michał Laster z pokładu Pacific High:


All systems go! Wypłynęliśmy wczoraj około 11:30 i od razu przypomnieliśmy sobie, że kiwa...

Płyniemy według planu na północ, a więc ostro pod wiatr. Wachty są 4-godzinne, dwie godziny jako druga osoba (siedzenie w kokpicie i dogadywanie sobie nawzajem) i dwie za kołem sterowym. Pływanie jest mokre i częsty prysznic nie pozostawia na sterniku suchej nitki. Towarzyszą temu częste okrzyki od niecenzuralnych do mało artykułowanych. Cała gama okrzyków spod prysznica. Wszystkie luki pozamykane, bo wiadra wody płyną po pokładzie. Wiadra te sobie tylko znanym sposobem wlewają się do kokpitu i moczą delikwenta na "stand-by"-u siedzenie. Następne okrzyki radości. Nie trzeba się będzie podmywać, bo ocean zabrał się poważnie do naszej higieny osobistej. A jak sternik schodzi z wachty, to naturalnie chce sobie odpoczac i wchodzi pod pokład do sauny. Tu też się leją wiadra, tyle, że wody oceanicznej, a potu. Prysznic i sauna. Tacy czyściutcy będziemy płynąć przez kilka dni, żeby dojść do 38 lub 40 równoleżnika, gdzie przejdziemy na korzystniejsze wiatry, lub w obszary wyżu, który trzeba będzie przepiłowac na silniku. Wtedy prawdopodobnie z higieny nici. Znowu trzeba będzie się myć naszymi dobrymi znajomymi z Costco - baby wipes. Costco nas powinno sponsorować.

Tym razem nikt nie choruje i główne utyskiwania idą w kierunku słabej stabilności w kabinie, gdzie ciepie czlowieka z jednej strony na druga. Z tego samego powodu pierwsza nasza noc na oceanie była mało przespana, a raczej przeleżana lub przeciepana. Anatomia się kłania z odgadywaniem, czy to żołądek zderzył się z watrobą, czy też rozochocone nerki pobiły się z płucami.

Jakieś dwie godziny przed nami wyszła z Kaneohe Yacht Club w droge powrotna do San Francisco "Neptune's Daughter", którą przeszliśmy w nocy z prawej burty. Teraz to się możemy ścigac! Bez napięcia i na luzie przeszlibyśmy samego Paula Cayarda.

Wyrzuciliśmy przed chwilą linkę na mahi-mahi profesjonalnie zrobioną przez fachowca że sklepu że sprzętem rybackim w Kaneohe. Składa się z około 20 centymetrowej sztucznej przynęty, która ma udawać latajacą rybę, z ukrytym w niej olbrzymim hakiem, nulonowego przyponu, 100 stóp grubej żyłki, gumy i nylonowej linki do zamocowania do jachtu. Strzeżcie się mahi-mahi łowców z Pacific High z olbrzymimi apetytami! Nie widzieliśmy w oceanie mahi-mahi, ale widzimy latające ryby, które są ich głównym pożywieniem. Oprócz latających ryb pożegnała nas wczoraj przy Oahu grupka delfinów dokazując koło jachtu dłuższą chwilę. Widzimy też ptaki, zainteresowane naszym rybołóstwem, a jeden z nich przypomina nam rodzimą jaskółkę. Ma ładny rozdwojony ogonek. Może ktoś z Was wie jak się to to nazywa.

No! Koniec z sauna, przerywam poty i ide na poklad pod prysznic, skąd właśnie doszło glośne i mokre "juhuhuhu"! Czystość musi być!

.

12 Sierpień 2008

Piękne mahi-mahi

Wczoraj, kiedy skończyłem pisać relacje z naszego pierwszego dnia na wodzie, złapalismy pierwszą mahi-mahi. Piękna ryba! Złapaliśmy około 15 funtową wyciągając rybę na żyłce reką. Byliśmy bardzo podnieceni, bo nasze pierwsze próby łapania na nieprawidlową przynęte w czasie regat nie odniosły skutku. Ta wczorajsza uznała profesjonalizm naszego doradcy że sklepu i się dała złapać. Po wyciągnięciu podziwialiśmy piękne mieniące się kolory ryby w zielonkawo złocistym tonie, na którego tle odznaczaly się silnie niebieskie cętki. Niejako garbata, tępo zakończona głowa dawała egzotyczne wrażenie.

W niecałą godzinę po połowie już ją jedliśmy. Część, niestey, wraz z większoscią oleju z patelni wylądowała na podłodze, bo fala była ciągle duża i trudno było się poruszać w kabinie, nie mowiąc o smażeniu. Sautee z cytryną smakowała wyśmienicie. Ciągle mamy jedzenia na cały dzień i dlatego na razie nie mamy planów łapania następnej.

W nocy nieznacznie zelżał wiatr i bardziej uspokoiły się fale. Załoga przyjęła to z ulga i jest teraz czas i możliwości na pogawędke i pierwsze prania. Ciągle jesteśmy niewyspani i jakkolwiek nikt nie chorował, to pierwsze dni na morzu byliśmy jakby nieswoi. Objawia się to wiekszą sennością lub brakiem snu, lekkim bólem głowy, mniejszym apetytem i lekką apatią. Już to mija i jesteśmy z powrotem sobą.

Mniejsza fala i wiatr mówi o bliskości wyżu, który powinniśmy niebawem osiągnąc. Jak tylko wjedziemy we flautę, skręcamy na San Francisco na motorze. Za daleko na północ mogą być sztormy, a i tak spodziewamy się wiatrów do 30-40 węzłów po drugiej stronie wyzu.

Nasza pozycja na dzień dzisiejszy 11:30 HST

N 26 deg 48.163

W 157 deg 11.840

Jacek obliczył naszą przebyta średnią prędkość pod wiatr na 7 węzłów. Nieźle!
.

13 Sierpień 2008

Radość! Mniej kiwa!

Skręciliśmy na północny zachód jak zelżał wiatr i dzisiaj idziemy na silniku wspomaganym żaglami. Trochę glośno, ale mamy dobry progres i jest w miarę płasko. Już tak nie rzuca jak przedwczoraj i można coś zrobić pod pokładem, podsuszyć śpiwory i ciuchy, wymyć się lepiej i ugotować. Mamy nadzieję, że jak złapiemy nastepną mahi-mahi, to nie wyląduje na podlodze.

Noce są piękne, częściowo zachmurzone, z jasnym jak latarnia księżycem. Tenże zachodzi około drugiej, trzeciej w nocy, dając miejsce ciemności i gwiazdom. Droga mleczna iście mleczna. Wszystkie gwiazdozbiory widoczne jak w podręczniku. Wachty nocne są przez to lżejsze i jest czas na podziwianie i dyskusje. Wachty są lżejsze nie tylko że względu na piękno oceanu, ale również na łatwość sterowania na silniku. Wczoraj cały dzień żeglowaliśmy prawie nie dotykając steru, wyważajac żagle i zakrecając ster hamulcem steru. Rola sternika sprowadzała się do kontroli kursu i ustawienia żagli, co wymagało bardzo mało interwencji. Dziś jest ociupinkę więcej pracy, bo jedziemy na mniejszym wietrze i silniku, a więc trudniej wyważyc żagle na wietrze, który od czasu do czasu zanika. Ciągle jednak łatwo...
Nasza pozycja o 13:00 HST jest N 28 deg 33.25 min W 155 deg 05.85 min, a kurs około 050 deg
Mam nadzieje, że tracking działa i że można nas śledzić dokładniej.

.

14 Sierpień 2008

Langsam, langsam uber sicher

Dwa pierwsze słowa już prawdziwe, byle ostatnie się sprawdziło. Mamy dużo paliwa w kanistrach, a więc idziemy w wyż, żeby go przeorać i dojechać do silniejszych wiatrów w pobliżu domu. Wzięliśmy w sumie 63 galony diesla w kanistrach, nie licząc tego co w zbiorniku. Do domu na tym byśmy nie dojechali, ale liczymy, że przejdziemy przez strefy bezwietrzne. Dzisiaj rano zgasiliśmy "kataryne", bo pojawiło się kilka węzłów wiatru i idzemy na żaglach około 4-5 węzlów, co kwalifikuje się na jako taki przebieg. Trochę rzuca bomem i przeszkadza Andrzejowi w graniu na gitarze i śpiewaniu, ale cóz to! Jakiś dyskomfort musi być. Przynajmniej ucho odpoczywa od warkotu "kataryny".

Życie jest na płaskiej wodzie łatwe. Wczoraj był dzień kąpielowy dla części załogi. Kąpiel wygląda tak, że delikwent ubiera szelki, przypina się do relingu rufowego i wychodzi na rufę, gdzie siada na zewnętrznej bakiście. Na sznurku ma przymocowany wycięty w kształcie dzbanka plastikowy pojemnik po soku jabłkowym, którego używa do nabierania wody oceanicznej i polewania od głowy całego ciała. Towarzyszy temu początkowo odgłos w rodzaju uhuu... haaa..., który później zastępowany jest zachwytami nad własną świeżościa. Używamy mydła w płynie "Sailor's Soap", które pozostawia silny zapach (odor?) oleju z drzewa herbacianego. Specyfik ten uzyskał na pokładzie przydomek kamfory. Działa jednak znakomicie. Dzisiaj wygląda na to, że jest dzień golenia. Dla poniektórych, bo dwóch członków załogi rozpoczęło konkurencję zapuszczania brody, żeby udowodnić, że byli na rejsie. Już wiadomo, że jednemu z nich w domu kazą się ogolić, żeby był podobny do ludzi i żeby go Zuzia rozpoznała.

Na dziś mamy również plan próby naprawy autopilota, który po wiadrach słonej wody odmówił kooperacji. Istotnie lało się w kokpicie z siedzeń jak z górskiego wodospadu w pierwszych dniach jak żeglowaliśmy pod wiatr. Miał prawo się zbuntować. Głównym powodem do próby naprawy jest czyste lenistwo, bo oprócz sterowania nie mamy za dużo do roboty, ale jak można, to czemu nie spróbować nic nie robić?

Wczoraj wieczorem przezyliśmy również dreszczowiec. Jedziemy sobie na silniku, aż tu nagle silnk gwałtownie zmienił obroty i zadymiło od tylu. Natychmiast przerzucenie na luz i skok do rufy. Złapaliśmy siatkę, która widoczna pod powierzchnią wlokła się za rufą. Po kilku manewrach bosakiem odleciała, a równo pracujący silnik uspokoił nas, że niebezpieczeństwo minęło. Nasze nadszarpnięte nerwy zostały ukojone świetnym obiadem przygotowanym przez samego kapitana w postaci kurczaka "stirred fried" popłukanego szklaneczką merlota. Były dokładki. Palce lizać.
Widzimy na oceanie coraz więcej pływajacych śmieci. Przykładem może byc siatka, która złapalismy w śrubę. Nie są to jednak ilości przerażające i ciągle czekamy na legendarne wyspy śmieci, o których mówią morskie plotki.

Serdeczne pozdrowienia od załogi i ciąg dalszy nastąpi...

Michał

.

15 Sierpień 2008

Latąjacy Holender i konie...

Wczoraj wieczorem zerwała się nam duża ryba. Nie wiemy czy to była mahi-mahi, ale wyglądała bardzo smacznie. Zamiast niej zjedliśmy wyśmienitą sałatkę z tuńczyka z majonezem, cebulką, fasolką i oczywiście ogórkami konserwowanymi. Spłukana piwem i uświetniona przepięknym zachodem słonca, zgromadziła w kokpicie całą załogę.

Potem nastąpiła jasna noc z księżycem prawie w pełni.

Około dziewiątej na horyzoncie zobaczyliśmy białe światło. Łódź mówili jedni. Gwiazda, stwierdzili pozostali. Ale obserwować trzeba. Godzinę później gwiazda się jeszcze bardziej rozjasniła... O jedenastej gwiazda była już jakby za duża i zbliżała się gwałtownie z lewej rufy. Teoria gwiazdy odpadła, ale teoria jachtu nie pasowała do prędkości zbliżania się obiektu. Powoli przygotowaliśmy się na obdukcję przez UFO. I nagle olśnienie! To Latający Holender! Potwierdzał to fakt braku prawidłowych świateł nawigacyjnych i braku odpowiedzi na nasze wywoływanie przez radio. Teoria jednak odpadła po stwierdzeniu przez lornetkę pięknego kewlarowego foka na potężnym jachcie. My na silniku około 5-6 węzłów, a oni na żaglach dużo, dużo szybciej od nas.
Przeleciał przed naszym dziobem i po godzinie, dwóch zniknął za horyzontem. Co to za jacht? Duży, bardzo, bardzo szybki i nic, co by wynikało z pozycji innych jachtów, które wyjechały w podróż powrotną z Kaneohe Bay. Rano zagadka się rozwiązała. Wiatr zupełnie zelżał i jacht jadąc wolniej, postanowił nas oglądnąc z bliska. Była to super maszyna regatowa Pegasus OP-50 w drodze powrotnej z Pacific Cup. Pegasus OP-50 jest "sledem" Philippe Kahn'a, który pobił rekord prędkości załogi dwuosobowej z San Francisco do Kaneohe. Jak się okazuje, płynie bez urządzenia śledzącego jego przebieg, które mają wszystkie żółwie takie jak my. Przyjemnie było popatrzeć na ten rasowy egzemplarz Pegaza, latającego konia (a nie Holendra) w akcji. Jak przystało na Pegaza - to nie pływa, to fruwa. Zamieniliśmy kilka słów przez radio i latąjcy koń odleciał na naszą lewą rufe, żeby później zniknąć za horyzontem w poszukiwaniu wiatru. Oni na pewno też mieli zagadkę jak wywoływaliśmy ich przez radio: "Sailing vessel on my starboard bow, this is Pacific High" O rany, uklad barometryczny do nas gada! Wiejemy! I zwiali.

Dzisiaj rano napoiliśmy tez naszego konia swieżą i smaczną ropą naftową, bo zasługuje na to warcząc nieprzerwanie. Operacja rozwiązywania mozolnie zasztalowanych na pokładzie kanistrów była również mozolna, bo postanowiliśmy nie uronic kropli (ani kanistra). Kanistry zwolnione z uprzęży lubią brykać po śliskim od soli pokładzie i należało użyć wszystkich możliwych środków prewencyjnych. Wszystko przebiegło według planu i śmierdzący paliwem i spoceni uraczyliśmy się kąpielą na rufie.
Jak wynika z aktualnych prognoz, wyż rozszeżył się niepomyślnie dla nas i wygląda na to, że będziemy więcej się gimnastykować w poszukiwaniu wiatru. Być może sytuacja zmieni się na lepsze w ciągu następnych paru dni naszej podróży na północ i chwycimy jakieś podmuchy.
Trzymajcie kciuki,
Michał

.

17 Sierpień 2008

Wyż? A może niż? A może znowu wyż?

W nocy, około drugiej pojawiło się nam przed nosem coś, co wyglądało jak mała ciemna chmurka, a z boku trochę większa, jakby produkująca w tym czasie deszcz. Na wszelki wypadek niechętnie pozamykaliśmy wszystkie luki. W krótkim czasie nasz równiutko idący na silniku na bezwietrznej tafli wody jacht dostał się w układ niższego ciśnienia rozdzieląjacego znany nam już wszystkim wyż i własnie w niego wjechalismy jak kaczka w kałużę.
Wiatr wzrósł z około 2 wezłów do ponad 25, a towarzyszące pogodzie strome fale upodobaly sobie nasz poklad i biedna kaczuszke na dziobie. Woda znowu obficie splukiwala poklad, moczac nie tylko sternika, ale również wlewając się od czasu do czasu kaskadami do kabiny. Trzeba było przykryć wejściówkę zasuwaną klapą. Luk kabiny dziobowej zaczął niemiłosiernie ciec, zamieniąjac dopiero co wysuszoną kołdrę w mokrą sadzawkę.
Jak tak dalej pójdzie, to zamieni się w akwarium. Akwarystyka okazała się bliższa żeglarstwu, niż poprzednio na pokładzie Pacific High sądzono. Z hukiem spadający z fali na wodę jacht w ciągu sekundy zamieniał strudzonym po wachcie żeglarzom sen w jawę. Przeprosiliśmy się że sztormiakami i brzydkimi wyrazami. Ale to jest w porządku, bo tradycyjnie wilki morskie mogą przeklinać i pasuje to do kolorytu opowieści z morza.
Jako główny posiłek wróciły zalewane wrzątkiem zupki, które i tak przygotowywane są z narażeniem bezpieczeństwa załogi. Ogólnie rzecz biorąc znowu nas ciepie. Tenże, pożądany niejako wiatr, nie wieje oczywiście z pożądanego kierunku, ale dokładnie z kierunku San Francisco. A jakże!

Jechaliśmy więc dzisiaj cały dzień na północ, zdobywając wysokość, na średnio 330 - 340 stopni, a pod wieczór przełożyliśmy się na lewy hals i nasz nowy kurs to mniej więcej 50 - 60 stopni.
Wiatr nieco zelżał i jest średnio poniżej 20 węzłów. Fale ciągle są, ale jakby rzadziej sternik w kokpicie dostaje prysznic. Zachmurzone uprzednio niebo dało miejsce dziurom niebieskiego w szarosci chmur. Zaczynamy chyba z tego wyjeżdżać. Zobaczymy co przyniesie noc.


Z pozdrowieniami i życzeniami miłej niedzieli,
Michał (za calą mokrą załogę)
.

18 Sierpień 2008

Wyżu brak, ale za to mahi-mahi.

Wiatr nam się ustalił dzisiaj od rana tak, że możemy iść ostro na wiatr mniej wiecej na Kalifornię. Może bardziej na Los Angeles, lub czasem nawet La Paz na Baja California niż San Francisco, ale zawsze coś. Wyż się znowu gdzieś schował i jakkolwiek nasze prognoza pokazuje, że jesteśmy w nim, to wiatr się z tego śmieje. Cóż, taki los tułacza oceanicznego. Dobrze, że Neptun się nad nami zlitował i wysłał nam mahi-mahi.
Spałem sobie po nocnej wachcie w kabinie pod kokpitem, a tu na pokładzie odgłosy jakby ktoś z żelazną kulą u nogi biegał tam i z powrotem po pokładzie. Potem zwrot, leca miski w kambuzie, i znowu ten z ta kulą biega. Czyny mordercze.
Wybiegam z niewidzącymi od snu oczami na pokład, a tu sylwetki pochylone nisko z nożami w rekach. Rzeczywiście czyny mordercze. "Rybę mamy!" Ciężar spadł mi z serca. W drodze na Hawaje, któryś że skiperów informował przez radio, że mu się załoganci pobili na pokładzie. Poradzono mu, żeby umieścił jednego na dziobie, a drugiego na rufie na kilka dni. Jak zobaczyłem noże, ten incydent błysnął mi że strachem w pamięci. Na szczęście to tylko ryba. Mniejsza od tej pierwszej, ale równie piękna.
Tym razem, z doświadczeniem starego rybackiego wyjadacza, nie zapaskudziliśmy tak niemiłosiernie kokpitu jak uprzednio, postawiliśmy na lata doświadczeń Andrzeja Wilczyńskiego jako Solisty w Centrali Rybnej (solista = ktoś kto soli ryby), który precyzyjnie wyfiletował delikwentkę i schowalismy filety do lodówki. Przynęta z żyłką została wyrzucona ponownie w czasie tej calej operacji, żeby sobie ktoś nie wbił haka wielkości małego pogrzebacza i nie podzielił losu mahi-mahi.
Okazało się również, że zwrot przez sztag wykonany w trakcie ciągniecia ryby był nie zamierzony, ale wysoce emocjonalny.
Dyskutowaliśmy, czy chcemy łowić więcej i czy nie lepiej zwinąć wędki. Dyskusja, jak każda na tym jachcie, trwała długo i każdy interesująco i kulturalnie przedstawiał swój punkt widzenia. Nie wygladało jednak, żeby wynikła z dyskusji jakaś stała konkluzja. Na szczęście z pomocą przyszła następna mahi-mahi i opatrznie złapała się na wedkę. Następne dwa filety powędrowały do lodówki. Nasz niedzielny obiad był iście królewski z fileta mahi-mahi sutee, z dzikim brazowym ryzem i z grzybami. Były nawet dokładki. Zgadnijcie co będzie jutro!

Wieczór był też piękny i zachód słońca zaczerwienił i ozłocił chmury. Zwisająca dwoma rogami z dodżera susząca się czerwona kołdra uformowała się w kształt namiotu wezyra. Błogie wspomnienie królewskiej wieczerzy dopełniały środkowo pacyficzny nastrój. Żyć, nie umierać. Nawet pozmywaliśmy naczynia, mimo że nas nikt nie gonił.

P.S. Dostajemy miłe sygnały, że nie tylko YKP-SF czyta te przydługawe relacje, ale sporo ludzi z zewnatrz, których na stałe zapraszamy do odwiedzin naszej strony. Dziękujemy też naszym webmasterom, Witkowi i Aldonie, za pracę nad tekstem, poprawki błędów i umożliwienie tego tekstu na naszej stronie.

19 Sierpień 2008

Nocne igraszki z silnikiem

Noc przechodziła spokojnie przy słabym wiaterku i pomocy naszego przyjaciela silnika.
Gdy tylko siła wiatru spada i jednocześnie prędkość jachtu do 3-4 węzłów, to włączamy naszego Westerbeka i pomagamy wiatrowi.
Dzisiejszej nocy nawigator Jacek, siedząc przy komputerze i mozolnie wysyłając e-maile zwęszył jakiś nowy zapach, który przypominał mu woń gotowanego płynu chłodniczego. Po odsłoniłciu pokrywy silnika okazało się, że rzeczywiście plastikowy wężyk łączący zbiornik wyrównawczy plynu chłodzacego z chłodnicą pękł i sikał płynem po rozgrzanym silniku.
Naprawa polegająca na obcięciu części przewodu i odwróceniu go zdrową częścią w kierunku silnika trwała około godziny i wierny motor znowu ruszył nas do przodu.
Niestety w południe okazało się, że zdrowa częśc przewodu również boleje i sytuacja się powtórzyła. Mieliśmy ochotę podskoczyć do Home Depot i kupić nową rurkę, ale Home Depot nie było widać na horyzoncie. Na szczęście pomysłowością popisał się kapitan, który zaproponował użycie przewodu prysznica i tak też się stało. Prysznic, nie używany jak na to zasługuje, zadowolony że swojej nowej roli spisuje się jak na razie wzorowo.

A potem to już rytuał dzienny. Sterowanie, higiena, dyskusje, jedzenie i rybołóstwo. Tak! Znowu złapaliśmy mahi-mahi vel dorado vel dolphin fish. Az się dziwimy, że jako ryby tropikalne są tak daleko na północ.

Dobrą wiadomościa jest fakt, że wiatr się stabilizuje i płyniemy teraz półwiatrem, a nawet baksztagiem bez silnika robiąc dobrze ponad 7 węzłów. Mamy nadzieję, że tak pozostanie aż do Golden Gate, ale nie bardzo wiemy czy ocean tę nadzieję z nami dzieli.

Michał

20 Sierpień 2008

Dzień powszedni

Nareszcie stworzyła się dzisiaj rutyna bez mrożących krew w żyłach incydentów. I tak sobie życzymy do San Francisco.
Żeglujemy baksztagiem na lewym halsie w kierunku 70-80 stopni, czyli mniej więcej na San Francisco. Fale się unormowały, tzn. są bardziej regularne, a co za tym idzie - przewidywalne. Nie są tak rozbiegane, jakby z dwu kierunkow jak przedwczoraj, kiedy to jedna nam dala do wiwatu. Od czasu do czasu wygląda słoneczko, ale generalnie niebo jest zachmurzone, produkując od czasu do czasu krótki deszcz, czasem mżawkę. Ciągle jest ciepło i nosimy szorty i koszulki z krótkim rękawem, oprócz wachty, kiedy to chronimy się kurtkami i długimi spodniami przed wiatrem czy deszczem. Jemy dobrze. Ciągle mamy swieże jedzenie w lodówce, chociaż zaczyna spoglądac na nas jej dno. Suchego jedzenia mamy nieprzebrane ilości, a więc głód nam nie powinien doskwierac.

Mamy do przepłynięcia w prostym kursie około 800 mil morskich do San Francisco i chcielibysmy, aby przebiegly one w rutynie podobnej do dzisiejszej, bezpiecznie i łatwo. Z map pogodowych wynika, że wjeżdzamy w strefę flauty, ale ciągle mamy wiatr, a ciśnienie wskazuje, że są to małe odszczepy stref niskiego ciśnienia, które wycofują się na północ. Jesteśmy mniej więcej tam, gdzie chcemy być w sensie prognoz pogody i postępu rejsu. Gdybyśmy poszli bardziej na północ, to być może bylibyśmy zajęci wiatrami około 35 węzłów, lub więcej. Ciekawi jesteśmy, czy Kokomo, nasza zaprzyjaźniona łódka z Seattle dopłynęła/dopływa szczęśliwie. Jeżeli logicznie popłynęli na północ, to dmuchało im nieźle. Oczywiście wtedy progres jachtu jest większy, ale zawsze lepiej spokojniej.

Jeżeli nasz progres się utrzyma na aktualnym poziomie, to powinniśmy byc na Zatoce w połowie następnego tygodnia. To oczywiscie spekulacje niegodne szanującego się zeglarza, który nigdy nie wie gdzie przypłynie i kiedy...


Michał

21 Sierpień 2008

Dzień jak codzień

Na jachcie dzień jak codzień. Jest łatwo. Trochę na żaglach, trochę na "katarynie". Jest w miarę płasko, tzn. regularny, nieduży, równy rozkołys i generalnie mało wiatru.
W ruch idą opowieści i wspominki, dosypianie nocnych wacht, gotowanie... Zgadnijcie co. No ta, oczywiście. Mahi-mahi. Dzisiaj była z białym ryżem z fasolką.
Nic szczególnego się nie działo.

Aha! Przepraszam. A statek? W nocy widzieliśmy statek. Mieliśmy coraz słabszy wiatr i w pewnym momencie Andrzej wypatrzył światło na prawej rufie. Światło z nadbudówek było białe, a na dziobie czerwone, coraz bliżej i bliżej. Znaczy idzie w naszym kierunku i się zbliza. Być może na stycznym kursie. Trzeba go obserwować, żeby się te relacje nie urwały. Wiatr nam stanął całkowicie i łódka zaczęła się kręcić nie słuchąjac steru. Zaraz potem światła statku znikły. Rozpłynął się w dobrej księżycowej widoczności. Hmmm... Statki najczęściej nie zmieniaja kursu w środku oceanu. W latające holendry nie wierzymy. Jedną z teorii wyjaśniających to przedziwne zjawisko jest, że nas obserwował i jak zaczęliśmy się kręcić na flaucie, to widział czerwone, zielone, białe, czerwone, zielone, biale na szczycie masztu i czerwone, zielone, białe, czerwone, zielone, białe na kadłubie jachtu.
Chyba po prostu nie wytrzymał nerwowo takiej licznej floty na niego nacierającej że wszystkich stron. Grunt to robić dobre wrażenie i mylić przeciwnika.

Zostało nam do San Francisco ponad 600 mil morskich. Idziemy w tej chwili (10:00 PDT) na silniku przechodząc strefy słabych wiatrów z nadzieją, że nam przywieje w pobliżu wybrzeży Kalifornii. Byle nie za dużo.

Michał

22 Sierpień 2008

Spięcie i naprawa spięcia

Spięcie było elektryczne, bo spięć na pokładzie pomiędzy załogą nie ma. Aż dziw, że czterech mężczyzn na pokładzie potrafi żyć w takiej harmonii na małej przestrzeni przez tak długi czas. Są śpiewy, dowcipy (wolę nie powtarzać!), dobre jedzenie, pomoc nawazajem... Chyba nasz wiek i doświadczenie odgrywa tu ważną rolę. To cieszy. Znaczy się nie wiek cieszy, ale brak spiec.

Ale z powrotem do spięcia. Siedzę z Jackiem na wachcie i roztrząsujemy problemy świata, aż tu nagle błysk i smród. Błysk dał się widzieć spod stolika w kokpicie, gdzie są zwoje kabli zaopatrujących elektronikę. W efekcie urządzenia elektroniczne jak autopilot, głębokościomierz i wiatromierz nie działają. Pobieżne, nocne oględziny nie przyniosły rezultatu, ale rano pobożnie złożone ręce zwróciły się w stronę naszego guru od wszystkiego, Jacka.
Jacek z Andrzejem zanurkowali pod stołem, w tylnej bakiście, znowu pod stołem i po prawie dwóch godzinach szukania i ogledzin przyczyna została zlokalizowana i naprawiona.
Winny jest chyba oryginalny instalator elektroniki na łodzi, który ściągając izolację na połączeniu kabli przeciął izolację tak, że obecnoś nagiego przewodu napięcia była w niebezpiecznej odleglości od uziemienia i stworzyła niejako bombę czasową. Podczas zalania kokpitu kilka dni temu woda prawdopodobnie dostała się w czekające na taką okazję nacięcie w izolacji i po czasie spowodowała spięcie.
Znowu mamy elektronikę działającą, autopilot prowadzi nas nieomylnie na flaucie i wszyscy są zadowoleni.

Za to na obiad dostaliśmy, przyrządzone przez kapitana, pasta marinara z oliwkami z czerwonym winem.
Wyśmienite!

Ciągle mamy w lodówce swieże jedzenie, a z suchego na razie jemy ryż. Przyczyniły się do tego mahi-mahi, bo jedliśmy je przez pięć obiadów z kolei. Jedzenia sobie nie oszczędzamy. Jak jest jajecznica to jajka są w niej w mniejszosci, a takie składniki jak cebula, pomidory, chili con carne, kiełbasa czy salsa picante stanowią nieodłączny i znaczny dodatek.

GPS pokazuje nam mniej niż 500 NM do Zatoki i idziemy jak wczoraj na silniku w oczekiwaniu na wiatr, który zapowiadają mniej więcej na około 200 NM od brzegu. Wachty nocne są juz zimniejsze, częściowo w sztormiakach, ale noce cudowne i pełne gwiazd. Nikt nie przyznaje się do kontemplacji piekna natury, bo jesteśmy przecież wilki morskie, ale trudno nie dostrzec i się nie rozmarzyc...

Przyjemnego weekendu,

Michał

23 Sierpień 2008

Pierwsze oznaki zbliżającego się lądu

Okazuje się, że pierwszymi oznakami lądu nie są gory na horyzoncie (do tego jeszcze daleko), ale pierwsze ptaki, w naszym przypadku chłodniejsze noce, a przede wszystkim porządki i mycie lodówki, czyszczenie ubikacji i kokpitu (żeby wpłynąć jak ludzie), ostanie posiłki z serii "gourmet" i przypuszczenia o terminie wpłynięcia do Zatoki. Czysto spekulując, wpłyniemy do Zatoki San Francisco w środę. Być może we wtorek w nocy. Czysto spekulując, bo żaden szanujący się, przesądny żeglarz nie chce podać terminu powrotu z rejsu lub nawet dokładnego kierunku swoich wojaży. Gdzieś tak na wschód jest wystarczająco dokładnie.

I znów idziemy cały dzień na katarynie po w miare płaskiej wodzie z zefirkiem wspomagającym katarynę z południowego zachodu.

Wieczorem, już po zachodzie słońca i kolacji, na którą była jambolaya, odwiedziła nas grupa delfinów. Poharcowały momentami dwa metry od łodzi i popłynęły do swojej sypialni, co również uczyniła połowa załogi, oprócz dwóch odważnych siedzących w ciemnym kokpicie i prowadzących jacht.

Miłej niedzieli,

Michał

25 Sierpień 2008

Zbliżamy się do Złotej Bramy

Wczoraj nie bylo relacji, bo zaczął się wiatr i kilka awarii elektrycznych na pokładzie, a więc było co robic i zabrakło czasu na przyjemności.

Wczoraj, jeszcze na motorze, pokazał się na naszej rufie statek wyładowany kontenerami, który jakby podążał do Los Angeles. Byliśmy na jego kursie i debatowalismy czy nas widzi. Był środek dnia, spokojne morze, piękna słoneczna pogoda. Kiedy zrobił się za nami tak wielki, że można było czytac co miał napisane na burcie, zawołaliśmy go przez VHF, a zamiast odpowiedzi kolos prawie natychmiast zmienił kurs. My już w tym czasie też zmieniliśmy kurs robiąc unik. Zawstydzony Matson Eagle nie zagadał do nas przez radio.

Noc nam przeszła wietrznie i z kilkoma wyłączeniami światła. Silnika nie wyłączaliśmy - sam zgasł, jakby pod obciążeniem. Wygladało na to, że chwyciliśmy coś w śrubę i potem to to odpadło. Mamy nadzieję, że to nie przekładnia.

Jedziemy teraz kursem na boję wejściową do Zatoki, mniej więcej półwiatrem, przy niezbyt wielkim rozkołysie, ale stromej i częstej fali. Jak tak dalej pójdzie, to powinnismy byc w Zatoce jutro rano. W marinie chcemy wziąć prysznic odmienny od tego, którego doświadczamy dzisiaj za sterem...

Michał

26 Sierpień 2008

Pacific High w swojej keji w Alamedzie

Dzisiaj rano o 8:20, Pacific High szczęśliwie dobił do swojej keji w Alamedzie.

Trasę 2381 mil morskich przebyliśmy w ciągu 15 dni i 18 godzin, z przeciętną prędkościa 6.3 węzłów.

W sumie Pacific High przebył 4622 mil morskich.

Ostatnią noc mieliśmy trudną z bardzo silnym wiatrem na dużej nieregularnej fali. Kilkakrotnie fale zalewały jacht wypełniając kokpit po brzegi i rzucając jacht jak zabawkę.

Ciąg dalszy wkrótce,

Michał